Rejestracja FAQ Użytkownicy Szukaj Forum Exkluzywne forum idiotów ze wsi Kabaty i okolic! Zapraszamy znawców tematu! Strona Główna

Forum Exkluzywne forum idiotów ze wsi Kabaty i okolic! Zapraszamy znawców tematu! Strona Główna » medea i jej figle » to dla ciebie medeuszu (.............................)
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
to dla ciebie medeuszu (.............................)
PostWysłany: Pią 14:43, 13 Mar 2009
MEDeah
smrod
smrod

 
Dołączył: 28 Gru 2006
Posty: 2810
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 30 razy
Ostrzeżeń: 13/45
Skąd: z piekła wywiał i sieje pikło!
Płeć: macoszka


Stanisław Lem
WYPRAWA PIERWSZA A, czyli
ELEKTRYBAŁT TRURLA

Dla uniknięcia wszelkich pretensji i nieporozumień musimy wyjaśnić, że była to, przynajmniej w zrozumieniu dosłownym, wyprawa do nikąd. Trurl bowiem nie ruszał się przez cały czas ze swego domostwa, jeśli nie liczyć pobytu w szpitalach oraz mało istotnej jazdy na planetoidę. Wszelako w sensie dogłębnym i wyższym była to jedna z najdalszych wypraw, jakie ten znakomity konstruktor kiedykolwiek przedsiębrał, albowiem do samych granic możliwości.

Zdarzyło się raz Trudowi zbudować maszynę do liczenia, która okazała się zdolna tylko do jednego działania, mnożyła mianowicie dwa przez dwa, a i to fałszywie. Jak to jest opowiedziane w innym miejscu, maszyna ta była jednak bardzo ambitna i jej spór z własnym twórcą omal nie skończył się dlań tragicznie. Od tamtego czasu Klapaucjusz obrzydzał Trurlowi żywot, docinając mu tak i owak, aż ów zawziął się i postanowił wybudować maszynę, która będzie pisała wiersze. W tym celu zgromadził Trurl osiemset dwadzieścia ton literatury cybernetycznej oraz dwanaście tysięcy ton poezji i zabrał się do studiów. Kiedy już nie mógł wytrzymać od cybernetyki, przerzucał się do liryki, i na odwrót. Po pewnym czasie pojął, iż zbudowanie samej maszyny jest zupełną fraszką w porównaniu z jej zaprogramowaniem. Program, który ma w głowie zwykły poeta, stworzyła cywilizacja, w której przyszedł na świat; tę cywilizację wydała inna, ta, co ją poprzedziła, tamtą - wcześniejsza, i tak do samego początku Wszechświata, kiedy to informacje o przyszłym poecie krążyły jeszcze bezładnie w jądrze pierwotnej mgławicy. Aby zatem zaprogramować maszynę, należało wpierw powtórzyć - jeśli nie cały Kosmos od początku, to co najmniej sporą jego część. Każdego innego na miejscu Trurla zadanie to skłoniłoby do rezygnacji, lecz dzielny konstruktor ani myślał rejterować. Skonstruował najpierw maszynę, która modelowała chaos i elektryczny duch latał w niej nad elektrycznymi wodami, potem dodał parametr światła, potem pramgławic, i tak po trosze zbliżał się do pierwszej epoki lodowcowej, co było możliwe tylko dlatego, ponieważ maszyna jego w ciągu pięciomiliardowej części sekundy modelowała sto septylionów wydarzeń w czterystu oktylionach miejsc na raz; a jeśli kto sądzi, że Trurl się gdzieś pomylił, niech cały rachunek sam sprawdzi. Modelował tedy Trurl początki cywilizacji, krzesanie krzemieni i garbowanie skór, jaszczury i potop, czworonożność i ogoniastość, potem zaś prabladawca, który wydał bladawca, który zapoczątkował maszynę, i tak to szło, eonami i tysiącleciami, w szumie elektrycznych wirów i prądów; a kiedy maszyna modelująca okazywała się przyciasna dla następnej epoki, Trurl dorabiał jej przystawkę; aż wreszcie z owych dobudówek powstało coś w rodzaju miasteczka poplątanych przewodów i lamp, że by się w ich gmatwaninie diabeł nie rozeznał. Trurl jednak jakoś tam sobie radził i dwa razy tylko musiał powtarzać: raz, niestety, prawie od początku, bo wyszło mu, że to Abel zabił Kaina, a nie Kain Abla (wskutek przepalenia się bezpiecznika w jednym z obwodów), drugi raz zaś cofać się było trzeba tylko o trzysta milionów lat, do środkowego mezozoiku: gdyż zamiast praryby, która wydała prajaszczura, który wydał prassaka, który wydał pramałpę, która wydała prabladawca, zrobiło się coś takiego dziwnego, że zamiast bladawca wyszedł mu latawiec. Zdaje się, że to jakaś mucha wpadła do maszyny i potrąciła superskopiczny wyłącznik czynnościowy. Poza tym jednak wszystko szło nad podziw gładko. Wymodelowane zostało średniowiecze i starożytność, i czasy wielkich rewolucji, tak że maszyna chwilami trzęsła się, a lampy, modelujące co poważniejsze postępy cywilizacji, trzeba było wodą polewać i mokrymi szmatami okładać, by się nie rozleciały; postęp ów bowiem, modelowany zwłaszcza w takim tempie, omal ich nie rozsadził. Pod koniec dwudziestego wieku maszyna dostała najpierw wibracji skośnej, a potem trzęsiączki wzdłużnej, nie wiadomo czemu; Trurl bardzo się tym martwił i nawet przygotował pewną ilość cementu i klamer, gdyby się miała walić. Na szczęście jakoś się bez tych środków ostatecznych obeszło; przejechała przez wiek dwudziesty i pomknęła gładziej. Potem dopiero szły, każda po pięćdziesiąt tysięcy lat, kolejne cywilizacje istot doskonale rozumnych, z których i Trurl brał początek; i waliła się szpula wymodelowanego procesu historycznego za szpulą do zbiornika; a było owych szpul tyle, że, patrząc przez lornetę ze 'szczytu maszyny, nie widziałeś krańca tych zwałów; wszystko po to, aby wybudować jakiegoś tam rymotwórcę, niechby i wybornego? Ale takie są już skutki naukowego zacietrzewienia. W końcu programy były gotowe; należało tylko wybrać z nich to, co istotne. Gdyż w przeciwnym razie uczenie elektropoety trwałoby wiele milionów lat.

Przez dwa tygodnie wprowadzał Trurl do swego przyszłego elektropoety programy ogólne; potem przyszło strojenie obwodów logicznych, emocjonalnych i semantycznych. Już chciał prosić Klapaucjusza na próbny rozruch, ale się rozmyślił i puścił maszynę wpierw sam. Wygłosiła natychmiast odczyt o polerowaniu szlifów krystalograficznych dla wstępnego studium małych anomalii magnetycznych. Osłabił więc obwody logiczne i wzmocnił emocjonalne; dostała najpierw czkawki, potem ataku płaczu, wreszcie z największym trudem wygęgała, że życie jest straszne. Wzmocnił semantykę i dobudował przystawkę woli; oświadczyła, że ma jej odtąd słuchać i kazała dorobić sobie dalszych sześć pięter do dziewięciu, jakie już miała, aby podumać nad istotą bytu. Wstawił jej dławik filozoficzny; wówczas przestała się w ogóle do niego odzywać i tylko kopała prądem. Największymi błaganiami skłonił ją do odśpiewania krótkiej piosenki: ,,Żabka i babka w jednym stały domku", ale na tym się jej popisy wokalne skończyły. Wkręcał więc, dławił, wzmacniał, osłabiał, regulował, aż wydało mu się, że lepiej być już nie może. Wówczas uraczyła go wierszem takim, że wielkim niebiosom dziękował za przezorność; tożby się Klapaucjusz uśmiał, usłyszawszy te ponure rymowanki, dla których wstępnie wymodelował całe powstanie Kosmosu i wszystkich możliwych cywilizacji! Dał sześć filtrów przeciwgrafomańskich, lecz pękały jak zapałki; musiał je zrobić ze stali korundowej. Potem jakoś już poszło: rozchwiał maszynę semantycznie, podłączył generator rymów i omal nie wysadził wszystkiego w powietrze, maszyna bowiem zapragnęła stać się misjonarzem wśród ubogich plemion gwiezdnych. Wówczas jednak, w ostatniej niemal chwili, gdy był już gotów iść na nią z młotem w ręku, przyszła mu zbawcza myśl. Wyrzucił wszystkie obwody logiczne i wstawił na to miejsce ksobne egocentryzatory ze sprzężeniem narcystycznym. Maszyna zachwiała się, zaśmiała się, zapłakała i powiedziała, że boli ją coś na trzecim piętrze, że ma wszystkiego dość, że życie jest dziwne, a wszyscy podli, że pewno niedługo umrze i pragnie tylko jednego: aby o niej pamiętano, gdy już jej tu nie będzie. Potem kazała .sobie dać papieru. Trurl odetchnął, wyłączył ją i poszedł spać. Nazajutrz poszedł po Klapaucjusza. Usłyszawszy, że ma być obecny przy rozruchu Elektrybałta, bo tak postanowił nazwać Trurl maszynę, Klapaucjusz rzucił swoją całą robotę i poszedł, jak stał, tak mu było spieszno zostać naocznym świadkiem porażki przyjaciela.

Trurl włączył najpierw obwody żarzenia, potem dał mały prąd, jeszcze kilka razy wbiegł na górę po dudniących schodkach z blachy - Elektrybałt podobny był do olbrzymiego silnika okrętowego, cały w stalowych galeryjkach, kryty nitowaną blachą, z licznymi zegarami i klapami - aż wreszcie, zgorączkowany, bacząc, aby napięcia anodowe były, jak trzeba, powiedział, że tak, dla rozgrzewki, zacznie się od małej jakiejś improwizacyjki. Potem już, rozumie się, Klapaucjusz będzie mógł dawać maszynie tematy do wierszy, jakich mu się żywnie zachce.

Gdy wskaźniki amplifikacyjne pokazały, że moc liryczna dochodzi do maksimum, Trurl nieznacznie tylko drżącą ręką przerzucił wielki wyłącznik i niemal natychmiast głosem lekko ochrypłym, lecz emanującym dziwnie sugestywnym czarem, maszyna rzekła:

- Chrzęskrzyboczek pacionkociewiczarokrzysztofoniczmy.

- Czy to już wszystko? - spytał po dłuższej chwili niezwykle uprzejmy Klapaucjusz. Trurl zacisnął tylko wargi, dał maszynie kilka prądowych uderzeń i znów włączył.

Tym razem głos jej był o wiele czystszy; można się nim było prawdziwie rozkoszować, owym solennym, nie pozbawionym uwodzicielskiej wibracji barytonem:

Apentuła niewdziosek, te będy gruwaśne

W koć turmiela weprząchnie, kostrą bajtę spoczy,

Oproszędły znimęci, wyświrle uwzroczy,

A korśliwe porsacze dogremnie wyczkaśnie!

- Po jakiemu to? - spytał Klapaucjusz, obserwując z doskonałym spokojem niejaką panikę, w której Trurl miotał się przy pulpicie; wreszcie, machnąwszy rozpaczliwie ręką, pognał, dudniąc po stopniach, schodkami w górę stalowego ogromu. Widać go było, jak na czworakach wczołguje się przez otwarte klapy do wnętrza machiny, jak stuka tam, klnąc zaciekle, jak przykręca coś, dzwoni kluczami, jak znowu wyczołguje się i bieży kłusem na inny pomost; wreszcie wydał okrzyk triumfu, wyrzucił spaloną lampę, która roztrzaskała się o podłogę hali o krok od Klapaucjusza, nawet go za tę nieostrożność nie raczył przeprosić, lecz pospiesznie wstawił na właściwe miejsce nową lampę, wytarł zabrudzone ręce miękką szmatką i zawołał z góry, by Klapaucjusz zechciał włączyć maszynę. Rozległy się słowa:

Trzy, samołóż wywiorstne, gręzacz tęci wzdyżmy,

Apelajda sękliwa browajkę kuci.

Greni małopoleśny te przezławskie tryżmy,

Aż bamba się odmurczy i goła powróci.

- Już jest lepiej! - zawołał z niezupełnym przekonaniem Trurl. - Ostatnie słowa były do sensu, zauważyłeś?

- Jeśli to jest wszystko... - rzekł Klapaucjusz, który był teraz uosobieniem wykwintnej uprzejmości.

- Niech to diabli! - wrzasnął Trurl i znów zniknął we wnętrznościach machiny; łomotało tam, dudniło, słychać było trzask wyładowań i zdławione przekleństwa konstruktora. Wystawił nagle głowę z trzeciego piętra przez małą klapkę i krzyknął: - Naciśnij teraz!!

Klapaucjusz uczynił to. Elektrybałt zadrżał od fundamentów do szczytu i zaczął:

Żądny mięciny brądnej, łydasty łaniele,

Samoćpaku mimajki...

Tu urwał, gdyż Trurl szarpnął wściekle za jakaś kabel, coś zacharczało i maszyna umilkła. Klapaucjusz tak się śmiał, że aż musiał usiąść na podłodze. Trurl miotał się tu i tam, raptem coś trzasło, prasło i maszyna bardzo rzeczowo, spokojnie, oświadczyła:

Zawiść, pycha, egoizm do małości zmusza.

Doświadczy tego, pragnąc iść z Elektrybałtem

W zawody, pewien prostak. Ale Klapaucjusza

Olbrzym ducha prześcignie, niby żółwia autem.

- Ha! Proszę! Epigramat! Jak najbardziej na miejscu! - wykrzykiwał Trurl, kręcąc się w kółko, już coraz niżej, zbiegał bowiem w dół po wąskich, spiralnych schodkach, aż wypadł na dole niemal prosto w objęcia kolegi, który przestał się śmiać, nieco zaskoczony.

- To lichota - rzekł zaraz Klapaucjusz. - Poza tym to nie on, to ty!

- Jak to - ja?!

- Ułożyłeś to z góry. Poznaję po prymitywizmie, złośliwości bezsilnej i nędzy rymów.

- Więc proszę! Żądaj czegoś innego! Czego tylko chcesz! No, czemu milczysz? Boisz się, co?!

- Nie boję się, tylko się namyślam - rzekł zirytowany Klapaucjusz, usiłując wynaleźć najtrudniejsze z możliwych zadań, ponieważ nie bez słuszności sądził, że spór o to, czy wiersz ułożony przez maszynę jest doskonały, czy nie, trudno będzie rozstrzygnąć.

- Niech ułoży wiersz o cyberotyce! - rzekł nagle, rozjaśniony. - Żeby tam było najwyżej sześć linijek, a w nich o miłości i o zdradzie, o muzyce, o Murzynach, o wyższych sferach, o nieszczęściu, o kazirodztwie, do rymu i żeby wszystkie słowa były tylko na literę C!!

- A całego wykładu ogólnej teorii nieskończonych automatów nie ma tam czasem być? - wrzasnął rozwścieczony do żywego Trurl. - Nie można stawiać tak kretyńskich warun...

Ale nie dokończył, ponieważ słodki baryton, wypełniając całą halę, odezwał się właśnie:

Cyprian cyberotoman, cynik, ceniąc czule

Czarnej córy cesarskiej cud ciemnego ciała,

Ciągle cytrą czarował. Czerwieniała cała,

Cicha, co dzień czekała, cierpiała, czuwała...

...Cyprian ciotkę całuje, cisnąwszy czarnulę!!

- I co ty na to? - wziął się Trurl pod boki, a Klapaucjusz ani myśląc już wołał:

- A teraz na G! Czterowiersz o istocie, która była zarazem maszyną myślącą i bezmyślną, gwałtowną i okrutną, która miała szesnaście nałożnic, skrzydła, cztery malowane kufry, w każdym po tysiąc złotych talarów z profilem cesarza Murdebroda, dwa pałace i pędziła życie na mordach oraz...

- Gniewny Gienek Gienerator, garbiąc garści, grzązł gwałtownie... - zaczęła maszyna, lecz Trurl skoczył do pulpitu, nacisnął wyłącznik i zasłaniając go własnym ciałem, rzekł zduszonym głosem:

- Żadnych takich bzdur więcej nie będzie! Nie dopuszczę do marnowania wielkiego talentu! Albo zamawiasz uczciwe wiersze, albo na tym koniec!

- A cóż - to nie są uczciwe wiersze?... - zaczął Klapaucjusz.

- Nie! To jakieś łamigłówki, rebusy! Nie budowałem maszyny do idiotycznych krzyżówek! To zwykłe wyrobnictwo, a nie Wielka Sztuka! Proszę podać temat, może być dowolnie trudny...

Klapaucjusz myślał, myślał, .wreszcie zmarszczył się i rzekł:

- Dobrze. Niech będzie o miłości i śmierci, ale wszystko to musi być wyrażone językiem wyższej matematyki, a zwłaszcza algebry tensorów. Może być również wyższa topologia i analiza. A przy tym erotycznie silne, nawet zuchwałe, i w sferach cybernetycznych.

- Zwariowałeś chyba. Matematyką o miłości? Nie, ty masz źle w głowie - zaczął Trurl. Lecz zamilkł wraz z Klapaucjuszem, ponieważ Elektrybałt jął deklamować:



Nieśmiały cybernetyk potężne ekstrema

Poznawał, kiedy grupy unimodularne

Cyberiady całkował w popołudnie parne,

Nie wiedząc, czy jest miłość, czy jeszcze jej nie ma?



Precz mi, precz, Laplasjany z wieczora do ranka,

I wersory wektorów z ranka do wieczora!

Bliżej, przeciwobrazy! Bliżej, bo już pora

Zredukować kochankę do objęć kochanka!



On drżenia wpółmetryczne, które jęk jednoczy,

Zmieni w grupy obrotów i sprzężenia zwrotne,

A takie kaskadowe, a takie zawrotne,

Że zwarciem zagrażają, idąc z oczu w oczy!



Ty, klaso transfinalna! Ty, silna wielkości!

Nieprzywiedlne continuum! Praukładzie biały!

Christoffela ze Stoksem oddam na wiek cały

Za pierwszą i ostatnią pochodną miłości.



Twych skalarnych przestrzeni wielolistne głębie

Ukaż uwikłanemu w Teoremat Ciała,

Cyberiado cyprysów, bimodalnie cała

W gradientach, rozmnożonych na loty gołębie!



O, nie dożył rozkoszy, kto tak bez siwizny

Ani w przestrzeni Weyla ani Brouwera

Studium topologiczne uściskiem otwiera

Badając Moebiusowi nieznane krzywizny!



O, wielopowłokowa uczuć komitanto,

Wiele trzeba cię cenić, ten się dowie tylko,

Kto takich parametrów przeczuwając fantom,

Ginie w nanosekundach, płonąc każdą chwilką!



Jak punkt, wchodzący w układ holonomiczności,

Pozbawiany współrzędnych zera asymptotą,

Tak w ostatniej projekcji, ostatnią pieszczotą

Żegnany - cybernetyk umiera z miłości.



Na tym się turniej poetycki zakończył, Klapaucjusz bowiem odszedł zaraz do domu, mówiąc, że wróci wnet z nowymi tematami, lecz więcej się nie pokazał, w obawie, iż mimo woli da Trurlowi jeszcze jeden powód do chwały; ów zaś głosił, iż Klapaucjusz uciekł, niezdolny skryć gwałtownego wzruszenia. Na co tamten, że od czasu zbudowania Elektrybałta Trurlowi całkiem już przewróciło się w głowie.

Minęło niewiele czasu, a wieść o elektrycznym wieszczu dotarła do prawdziwych, to jest - zwyczajnych poetów. Oburzeni do żywego, postanowili ignorować maszynę, znalazło się wszakże kilku, na tyle ciekawych, że wybrali się chyłkiem do Elektrybałta. Ów przyjął ich grzecznie, w hali, pełnej zapisanych już papierów, bo tworzył dzień i noc bez przerwy. Poeci byli awangardzistami, Elektrybałt natomiast tworzył w stylu klasycznym, ponieważ Trurl, mało znając się na poezji, oparł programy "natychające" na dziełach klasyków. Jęli więc przybysze drwić z Elektrybałta, że mu mało rury katodowe nie pękły, i odeszli w triumfie. Maszyna posiadała jednak samoprogramowanie oraz specjalny obwód wzmocnienia ambicjonalnego z bezpiecznikami na sześć kiloamperów, więc w krótkim czasie wszystko najzupełniej się odmieniło. Wiersze jej stały się ciemne, wieloznaczne, turpistyczne, magiczne i wzruszające do kompletnej niezrozumiałości. Tak więc, gdy przybyła następna grupa poetów, by podrwić i poszydzić z maszyny, ta odezwała się taką improwizacją nowoczesną, że dech im zaparło, a drugi zaraz wiersz wywołał poważne zasłabnięcie pewnego twórcy starszego pokolenia, który miał dwie nagrody państwowe i posąg w parku miejskim. Odtąd żaden poeta nie mógł oprzeć się zgubnej chętce wyzwania Elektrybałta na turniej liryczny - i ciągnęli zewsząd, niosąc wory i teczki pełne rękopisów. Elektrybałt pozwalał deklamować przybyszowi, przy czym zaraz chwytał algorytm jego poezji i, opierając się na nim, odpowiadał wierszami, utrzymanymi w tymże duchu, lecz dwieście dwadzieścia do trzysta czterdzieści siedem razy lepszymi.

Po niedługim czasie doszedł do takiej wprawy, że jednym, drugim sonetem zwalał z nóg zasłużonego wieszcza. I to było najgorsze chyba, okazało się bowiem, iż z zapasów wychodzą cało tylko grafomani, którzy, jak wiadomo, nie odróżniają wierszy dobrych od złych; uchodzili więc bezkarnie i tylko jeden złamał raz nogę, potknąwszy się u wyjścia o wielki epicki poemat Elektrybałta, zupełnie nowy, który zaczynał się od słów:



Ciemność i pustki w ciemności obroty

Ślad dotykalny, ale nieprawdziwy,

I wiatr, jak halny, i wzrok jeszcze żywy,

I krok jak gdyby wracającej roty.



Natomiast prawdziwych poetów Elektrybałt dziesiątkował, chociaż pośrednio, bo wszak nie czynił im nic złego. Niemniej najpierw pewien sędziwy liryk, a potem dwu awangardzistów popełniło samobójstwo, skacząc z wysokiej skały, która fatalnym zbiegiem okoliczności sterczała właśnie przy drodze, łączącej siedzibę Trurla ze stacją kolei żelaznej.

Poeci zwołali zaraz szereg zebrań protestacyjnych i zażądali, aby maszynę opieczętowano, lecz poza nimi nikt na fenomen nie zwrócił uwagi. Owszem, redakcje gazet były nawet rade, albowiem Elektrybałt, piszący pod kilkoma tysiącami pseudonimów na raz, miał gotowy poemat wskazanych rozmiarów na każdą okazję, a ta okolicznościowa poezja była taka, że obywatele wyrywali sobie gazety z rąk i na ulicach widziało się wniebowzięte twarze, nieprzytomne uśmiechy oraz słyszało się ciche łkania. Wiersze Elektrybałta znali wszyscy; powietrze trzęsło się od błogich rymów, a natury co wrażliwsze, rażone specjalnie skonstruowani metaforami czy asonansami, nieraz mdlały nawet; lecz i na tę okazję był przygotowany gigant natchnienia, albowiem zaraz wyprodukował odpowiednią ilość sonetów trzeźwiących.

Sam Trurl miał w związku ze swym osiągnięciem niemałe kłopoty. Klasycy, jako na ogół starcy, niewiele mu zaszkodzili, jeśli nie liczyć kamieni, wybijających systematycznie okna oraz pewnych substancji, nie dających się nazwać po imieniu, którymi obrzucano jego domostwo. Gorzej było z młodymi. Pewien poeta najmłodszego pokolenia, którego wiersze odznaczały się wielką siłą liryczną, a on sam - fizyczną, okrutnie go pobił. Gdy tedy Trurl leczył się w szpitalu, wypadki pędziły dalej; nie było ani dnia bez nowego samobójstwa, bez pogrzebu, przed bramą szpitalną krążyły pikiety i dawała się już słyszeć strzelanina, albowiem zamiast rękopisów poeci przynosili coraz częściej w teczkach samopały, rażąc Elektrybałta, którego stalowej naturze kule wcale jednak nie szkodziły. Po powrocie do domu zrozpaczony i osłabły konstruktor postanowił pewnej nocy rozebrać własnymi rękami stworzonego przez się geniusza.

Gdy atoli, z lekka kulejąc, zbliżył się do maszyny, ta, na widok obcęgów w jego dłoni i błysków desperacji w oku, buchnęła taką namiętną liryką błagając o łaskę, że rozszlochany Trurl cisnął narzędzia i wrócił do siebie, brnąc po kolana w nowych utworach elektroducha, które sięgały mu do pół piersi, zaścielając szemrzącym oceanem papieru całą halę.

Kiedy jednak w następnym miesiącu przyszedł rachunek za elektryczność, pochłoniętą przez maszynę, pociemniało mu w oczach. Rad był zasięgnąć rady starego druha Klapaucjusza, lecz ów zniknął, jakby się pod nim ziemia rozwarła. Skazany na własny koncept, pewnej nocy Trurl odciął maszynie dopływ prądu, rozebrał ją, załadował na Statek, wywiózł na pewną niewielką planetoidę i tam zmontował na powrót, przydawszy jej, jako źródło energii twórczej, stos atomowy.

Potem wrócił chyłkiem do domu, ale historia na tym się nie skończyła, albowiem Elektrybałt, nie mając już możliwości publikowania utworów drukiem, jął nadawać je na wszystkich zakresach fal radiowych, czym wprawiał załogi i pasażerów rakiet w liryczne stany odrętwienia, a osoby subtelne doznawały nawet ciężkich ataków zachwytu z następczym otępieniem. Ustaliwszy, w czym rzecz, zwierzchność żeglugi kosmicznej zwróciła się oficjalnie do Trurla z żądaniem natychmiastowej likwidacji należącego doń urządzenia, które zakłócało liryką spokój publiczny i zagrażało zdrowiu pasażerów.

Wtedy zaczął się Trurl ukrywać. Posłano więc na planetoidę monterów, aby zaplombowali Elektrybałtowi wyjście liryczne, on jednak oszołomił ich kilkoma balladami, tak że nie wykonali zadania. Posłano potem głuchych, lecz Elektrybałt przekazał im liryczną informację na migi. Mówić więc jęło się już głośno o koniecznej ekspedycji karnej lub zbombardowaniu elektropoety. Wówczas jednak nabył go pewien władca z sąsiedniego systemu gwiezdnego i zaholował wraz z planetoidą do swego królestwa.

Teraz Trurl mógł wreszcie ujawnić się i odetchnąć. Co prawda na południowym nieboskłonie od czasu do czasu widać eksplozje gwiazd supernowych, jakich nie pamiętają najstarsi, i chodzą głuche wieści, jakoby miało to związek z poezją. Oto ów władca w przystępie dziwacznego kaprysu kazał podobno swym astroinżynierom podłączyć Elektrybałta do konstelacji białych olbrzymów, wskutek czego każda strofka wiersza przekształcana, jest w gigantyczne protuberancje słońc, tak że największy poeta Kosmosu nadaje swe dzieła tętnieniem ognia wszystkim nieskończonym otchłaniom galaktycznym na raz. Jednym słowem - ów wielki król uczynił go lirycznym motorem gromady gwiazd wybuchających. Gdyby nawet była w tym okruszyna prawdy, działo się to zbyt daleko, by mogło zakłócić sen Trurlowi, który zaprzysiągł sobie na wszystkie świętości nigdy już więcej nie brać się do cybernetycznego modelowania procesów twórczych.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pią 20:26, 13 Mar 2009
<zolgv!
Dendrofil
Dendrofil

 
Dołączył: 02 Mar 2009
Posty: 54
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 2/45
Skąd: znienacka
Płeć: jędruś


z dzieła CYFROTIKON czyli o dewijacyach, superfiksacyach a waryjacyach serdecznych

O KRÓLEWICZU FERRYCYM I KRÓLEWNIE KRYSTALI

Król Panceryk miał córkę, której piękno przewyższało blask klejnotów koronnych; ognie, odbijające się od jej lic lustrzanych, zaćmiewały umysł i oczy, a kiedy przechodziła, to nawet ze zwyczajnego żelaza sypały się iskry elektryczne; wieść o niej sięgała najdalszych gwiazd. Usłyszał o niej Ferrycy, następca tronu jonidzkiego, i zapragnął połączyć się z nią na wieki, tak aby ich wejść i wyjść nic już nie mogło rozdzielić. Gdy wyjawił to swemu rodzicowi, ów wielce się zasmucił i rzekł:

— Synu mój, zaiste szalony powziąłeś zamiar, nie spełni się on nigdy!

— Dlaczego, królu i panie? — spytał Ferrycy, zatrwożony tymi słowami.

— Czy nie wiesz o tym — rzekł król — że królewna Kry stalą ślubowała nie połączyć się z nikim innym, jak tylko z bladawcem?

— Bladawiec! — zawołał Ferrycy. — A cóż to mi takiego? Nie słyszałem jeszcze o takiej istocie!

— W tym właśnie twoja niewinność, synu — odparł król. — Wiedz, że ta rasa Galaktyki zrodziła się w sposób tyleż tajemny, co wszeteczny, a to kiedy doszło do ogólnego nadpsucia ciał niebieskich; powstały w nich wówczas opary i odwary mokro-zimne i z nich ulągł się ród bla-dawców, ale nie od razu. Najpierw byli pleśnieniem i pełzaniem, potem przelali się z oceanu na ląd, żyjąc z wzajemnego się pożerania; a im więcej się pożerali, tym więcej ich było, nareszcie wyprostowali się, pozawieszawszy lepką treść swą na wapiennych rusztowaniach, i pobudowali maszyny. Z tych pramaszyn powstały maszyny rozumne, które spłodziły maszyny mądre, które wymyśliły maszyny doskonałe; albowiem zarówno atom, jak i Galaktyka są maszyną, i nie ma nic oprócz maszyny, która jest wieczna!

— Amen! — odparł Ferrycy machinalnie, była to bowiem zwykła formułka religijna.

— Ród bladawców-zakalcytów wzbił się wreszcie na maszynach w niebo — ciągnął sędziwy król — poniewierając szlachetne metale, znęcając się nad słodką elektrycznością i deprawując energię jądrową. Wszelako stało się, że wypełniła się miara ich występków, co pojął dogłębnie i wszechstronnie praojciec rodu naszego, wielki Kalkulator Genetoforius; tedy jął przedkładać owym śliskim tyranom, jak bardzo haniebne jest ich postępowanie, gdy brukają niewinność mądrości krystalicznej zaprzęgając ją do swych nikczemnych zadań, kiedy niewolą maszyny gwoli swym chuciom — lecz nie znalazł posłuchu. On im mówił o etyce, a oni mówili, że jest źle zaprogramowany. Wówczas praojciec nasz stworzył algorytm elektrowcielenia i w wielkim trudzie spłodził nasze plemię, wywiódłszy tym obrotem rzeczy maszyny z domu niewoli bladawczej. Rozumiesz przeto, synu, że nie ma zgody ani związku między nami a nimi; my działamy dźwięcząc, iskrząc i promieniując, a oni bełkocąc, pluszcząc i zanieczyszczając. Wszelako nawet u nas zdarza się szaleństwo; weszło ono za młodu w umysł Krystalit i zaciemniło jej rozeznanie między dobrem a złem. Odtąd każdego, kto ubiega się o jej dłoń promieniotwórczą, nie dopuszcza przed swoje oblicze, chyba że powiada się bladawcem. Takiego przyjmuje w pałacu, który podarował jej rodzic, król Aurancjusz, i bada prawdę jego słów, a jeśli wykryje kłamstwo, każe ściąć zalotnika. Przyziemie jej pałacu otaczają stosy pogruchotanych szczątków, których sam widok przyprawić może o zwarcie z niebytem, tak okrutnie poczyna sobie ta szalona ze śmiałkami, którzy o niej marzą. Poniechaj tedy swej myśli, synu, i odejdź w pokoju.

Królewicz oddał należny pokłon swemu panu i ojcu, za czym oddalił się, milcząc, lecz myśl o Krystali nie opuściła go i im dłużej o niej myślał, tym bardziej jej pragnął. Pewnego dnia wezwał do siebie Polifazego, który był Wielkim Strojczym Koronnym i ukazawszy mu żar swego serca, rzekł:

— Mędrcze! Jeśli ty mi nie pomożesz, nie uczyni tego nikt, a wówczas policzone są moje dni, bo nie raduje mnie już ani blask emisji podczerwonych, ani ultrafiolet baletów kosmicznych, i zginę, jeśli się nie sprzęgnę z cudną Krystalą!

— Królewiczu — odparł Polifazy — nie odmówię twemu żądaniu, ale musisz je wymówić po trzykroć, abym wiedział, że taka jest twoja niezłomna wola.

Ferrycy powtórzył swe słowa trzy razy, a Polifazy rzekł wtedy:

— Panie mój, nie ma innego sposobu, aby stanąć przed królewną, jak tylko w przebraniu bladawca!

— Więc uczyń tak, abym był jak on! — zawołał Ferrycy.

Polifazy, widząc, że miłość oślepiła rozum młodzieńca, uderzył przed nim czołem i udał się do swego laboratorium, gdzie jął przyrządzać i warzyć kleję kleiste i ciecze ciekliwe. Potem posłał sługę do pałacu królewskiego, mówiąc mu:

— Niech królewicz przyjdzie do mnie, jeśli nie odmienił się jego zamiar.

Ferrycy przybieżał natychmiast. Mędrzec Polifazy na-mazał jego hartowne ciało błotem i spytał:

— Mamże dalej tak czynić, o, królewiczu?

— Czyń swoje! — rzekł mu Ferrycy.

Wziął wówczas mędrzec wielki gnieoiuch, a był to osad olejowych nieczystości, kurzu zastałego i lepkich smarów, dobyty z wnętrzności najstarszych maszyn, i zanieczyścił nim pierś sklepioną królewicza, i oblepiał paskudnie jego twarz błyszczącą i jego czoło lśniące, a czynił to tak długo, aż wszystkie członki przestały wydawać miły dźwięk i stały się podobne do wysychającej kałuży. Wówczas wziął mędrzec kredy, roztłukł ją*, zmieszał z rubinem sproszkowanym i z żółtym olejem, i uczynił z niej drugiego gnieciucha; za czym oblepiał Ferrycego od stóp do głów, przydając jego oczom obmierzłej wilgotności, i uczynił jego tors poduszkowatym, bomblastymi policzki, i przyprawił mu uczynione z kredowego ciasta wisiorki i frędzelki tu i tam, na koniec zaś umocował na jego głowie rycerskiej kępę włosia koloru zjadliwej rdzy i poprowadziwszy go przed srebrne zwierciadło, powiedział: — Patrz! — Spojrzał w taflę Ferrycy i zadrżał, zobaczył w niej bowiem nie siebie, lecz zmorę-potworę, jakby wykapanego bladawca, o spojrzeniu zawiłgłym jak stara pajęczyna na deszczu, obwisłego tu i tam, z rdzawym kłakiem na głowie, ciastowatego i przyprawiającego o mdłości; a kiedy poruszył się, ciało jego trzęsło się jak zjełczała galareta, aż zawołał, drżąc z obrzydzenia:

— Mędrcze, czyś oszalał? Zedrzyj ze mnie natychmiast błoto spodnie — ciemne i wierzchnie — blade, jak również ów rdzawy porost, jakim skalałeś moją dzwonną głowę, albowiem znienawidzi mnie królewna na wieki, jeśli zobaczy mnie w tak hańbiącej postaci!

— Mylisz się, królewiczu — odparł Polifazy. — Na tym właśnie zasadza się jej szaleństwo, że ohyda widzi się jej pięknością, a piękność — ohydą. Tylko w tej postaci możesz ujrzeć Krystalę...

— Niech więc tak będzie! — rzekł Ferrycy. Mędrzec zmieszał cynober z rtęcią i napełnił tym cztery pęcherze, które ukrył pod szatą królewicza. Wziął miechy, napełnił je zgniłym powietrzem ze starego lochu i schował na piersi królewicza; nalał wody trującej, czystej, do szklanych rurek, których było sześć; dwie włożył mu pod pachy, dwie do rękawów, dwie do oczu, wreszcie odezwał Się:

— Słuchaj i zapamiętaj wszystko, co ci powiem, inaczej zginiesz. Królewna wystawi cię na próby, aby zgłębić prawdziwość twych słów. Jeśli wyciągnie nagi miecz i każe ci, byś go ujął, tajemnie ściśniesz pęcherz cynobrowy, aby wyciekła zeń czerwień i polała się na ostrze, a gdy cię królewna spyta, co to jest, odpowiedz: „Krew!" Potem królewna zbliży swoją twarz, podobną do srebnej misy, do twojej twarzy, a ty naciśniesz pierś, aby wyszło powietrze z -miechów; spyta cię, co to za powiew, a ty odpowiesz: „Dech!" Wówczas uda królewna wielką złość i każe cię ściąć. Pochylisz wtedy głowę, niby w pokorze, i woda wycieknie ci z oczu, a gdy spyta cię, co to jest, odpowiesz: „Łzy!" Być może, iż wtedy zgodzi się z tobą połączyć, wszelako nie jest to pewne; pewniejsze jest, że zginiesz.

— O, mędrcze! — zawołał Ferrycy. — A jeśli weźmie mnie na spytki i będzie chciała wiedzieć, jakie są obyczaje bladawców, jak powstają, jak miłują się i jak bytują, w jaki sposób jej odpowiem?

— Zaiste, nie ma innej rady — odparł Polifazy — jak tylko połączyć twój los z moim losem. Przebiorę się za przekupnia 2 innej galaktyki, najlepiej z niespiralnej, gdyż tacy bywają opaśli, a ja muszę ukryć pod mymi szatami mnóstwo ksiąg, w których zawarta jest wiedza o straszliwych obyczajach bladawców. Nie mógłbym cię jej nauczyć, choćbym chciał, gdyż wiedza o nich jest przeciwna naturze: wszystko bowiem robią na odwrót, w sposób lepki, przykry i tak nieapetyczny, jak tylko można sobie wyobrazić. Spiszę potrzebne dzieła, a ty każ, aby ci krawiec dworski z wszelkich włókien i plecionek skroił strój bla-dawczy, gdyż wyruszymy niebawem. A gdziekolwiek udamy się, nie opuszczę cię, abyś wiedział, co masz czynić i mówić.

Uradował się Ferrycy i dał sobie skroić szaty bladaw-cze, dziwiąc się im wielce; zakrywały bowiem prawie całe ciało, tu ukształcone w rodzaj rurociągów, tam spajane guzami, haczykami, klapkami i sznureczkami; musiał mu krawiec umyślną sporządzić instrukcję, a sporą, co i jak najpierw trzeba wdziewać, gdzie i co do czego przypiąć, i jak z siebie wszystkie owe sukienne i materialne chomąta zdejmować, gdy nadejdzie pora.

Mędrzec zaś nałożył szaty przekupnia, porozwieszał w nich ukradkiem grube dzieła uczone, traktujące o bla-wadczych praktykach, kazał ze sztab żelaznych uczynić klatkę, na sześć sążni wzdłuż i wszerz, zamknął w niej Ferrycego, i wyruszyli we dwóch próżniopławem królewskim. Gdy zaś dotarli do granic Aurancjuszowego królestwa, mędrzec w przebraniu przekupnia ruszył na targ miejski i obwieszczał wielkim głosem, iż przywiózł z dalekich stron młodego bladawca, aby go kupił, kto zechce. Sługi królewny zaniosły jej tę wieść, a ona zdumiała się i rzekła do nich:

— Zaprawdę, musi to być jakieś wielkie szalbierstwo, ale nie oszuka mnie ów przekupień, gdyż nikt nie wie o bladawcach tego, co ja wiem. Nakażcie mu, aby przyszedł do pałacu i pokazał on ego!

Zawiedli słudzy przekupnia przed oblicze Krystali; ujrzała godnego starca i klatkę, którą wnieśli jego niewolnicy; w klatce siedział bladawiec, twarz jego była koloru kredy zmieszanej z pirytem, oczy jak wilgotna pleśń, a członki jak błoto turlane tu i tam. A Ferrycy spojrzał na królewnę i zobaczył jej twarz, która zdawała się dźwięczeć, oczy jaśniejące jak ciche wyładowania, i powiększyło się zaraz szaleństwo jego serca.

— Doprawdy, ten mi wygląda na bladawca! — pomyślała królewna, lecz głośno rzekła:

— Zaiste, musiałeś się natrudzić, starcze, nim ulepiłeś z błota taką kukłę i natarłeś ją wapiennym kurzem, aby mnie podejść, lecz wiedz, że znam wszystkie tajniki rodu potężnych bladawców i gdy obnażę twoje oszustwo, każę ściąć ciebie i tego samozwańca!

Mędrzec odparł:

— Królewno Krystalo, ten, którego widzisz w klatce, jest tak prawdziwy, jak tylko może nim być bladawiec; nabyłem go za pięć tysięcy hektarów pola jądrowego od piratów gwiezdnych i, jeśli taka będzie twoja wola, ofiaruję ci go, albowiem nie mam innego życzenia, jak tylko uradować twoje serce!

Królewna kazała podać sobie miecz i wetknęła go do klatki poprzez kraty. Królewicz chwycił ostrze i zaciął nim szatę swoją, aż rozpruł się pęcherz i polał się cynober na miecz i splamił go czerwienią.

— Co to jest? — spytała królewna, a Ferrycy odparł:

— Krew!

Wówczas królewna kazała otworzyć klatkę, weszła do niej śmiało i zbliżyła swą twarz do twarzy Ferrycego; bliskość jej oblicza zmąciła mu rozum, lecz mędrzec dał z dala tajny znak i królewicz nacisnął miechy; wyszło z nich zgniłe powietrze, a gdy królewna spytała: — Co to za wiew? — Ferrycy odparł: — Dech!

— Zaprawdę, jesteś wcale zręcznym sztukmistrzem — rzekła królewna do przekupnia, wychodząc z klatki — lecz oszukałeś mnie, zginiesz przeto ty i kukła twoja!

Wtedy mędrzec opuścił głowę, jakby w wielkim przerażeniu i żalu, a gdy to samo uczynił królewicz, z oczu jego popłynęły przejrzyste krople. Królewna spytała:

— Co to jest?

Ferrycy zaś odparł:

— Łzy! I rzekła:

— Jak się zwiesz, ty, który mienisz się bladawcem z dalekich stron?

— O, królewno, nazywam się Myamlak i niczego bardziej nie pragnę, jak połączyć się z tobą w sposób rozlewny, miękki, ciastowaty i wodnisty, jako to jest obyczajem plemienia mego — odparł Ferrycy, gdyż takich słów wyuczył go mędrzec. — Dałem się chwycić piratom umyślnie i uprosiłem ich, aby mię sprzedali temu przekupniowi, bo zmierzał do twego państwa. Pełen jestem przeto wdzięczności dla jego blaszanej osoby, że przyprowadził mnie tutaj: albowiem jestem pełen miłości ku tobie, jak kałuża pełna jest błota.

Zdumiała się królewna, albowiem naprawdę przemawiał sposobem bladawców, i rzekła:

— Powiedz mi, ty, który mienisz się Myamlakiem-bla-dawcem, co czynią twoi bracia w dzień?

— O, królewno — odparł Ferrycy — z rana moczą się w wodzie czystej i polewają nią swe członki i wlewają ją sobie do środka, gdyż sprawia im to lubość. A potem chodzą tu i tam w sposób falisty i płynny, i pluskają, i mlaskają, a gdy ich coś zasmuci, trzęsą się i z oczu kapie im solona woda, a kiedy ich coś rozweseli, trzęsą się i czkają, lecz oczy ich pozostają dosyć suche. I mokre pokrzykiwania zwiemy płaczem, a suche — śmiechem.

— Jeśli jest tak, jak mówisz — rzekła królewna — i jeśli dzielisz z braćmi swymi zamiłowanie do wody, każę cię wrzucić do mej sadzawki, byś się nią do woli nasycił, a nogi każę ci obciążyć ołowiem, abyś .nie wypłynął przed czasem...

— O, królewno — odparł Ferrycy, pouczony przez mędrca — jeśli uczynisz tak, zginę, albowiem choć wewnątrz nas jest woda, nie może być ona na zewnątrz nas dłużej, niż przez chwilę, gdyż wtedy powiadamy słowa ostatnie „bul-bul-bul", którymi to dźwiękami żegnamy życie.

— A powiedz mi, Myamlaku, jakim sposobem zdobywasz energię, aby przechadzać się, pluskając i mlaskając, kołysząc się i panosząc, tu i tam? — spytała królewna.

— Królewno — odparł Ferrycy — tam, gdzie- mieszkam, oprócz bladawców małowłosych są inne, przechadzające się głównie na czworakach, które poty dziurawimy tu i tam, aż zginą; zwłoki ich parzymy i warzymy, siekamy i krajamy, po czym nadziewamy ich cielesnością naszą cielesność; i znamy trzysta siedemdziesiąt sześć sposobów zabijania, i dwadzieścia osiem tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt siedem sposobów obchodzenia się z nieboszczykami tak, aby wpychanie ich ciał w nasze ciała przez pewną dziurkę, zwaną ustami, sprawiało nam mnóstwo uciechy; a sztuka przyrządzania nieboszczyków jest u nas jeszcze sławniejsza od astronautyki i zwie się gastronautyką lub gastronomią; wszelako z astronomią nie ma to nic wspólnego.

— Czy znaczy to, iż bawicie się w cmentarze, czyniąc w was samych pochówki waszym czworonożnym pobratymcom? — spytała podchwytliwie królewna, lecz Ferrycy, pouczony przez mędrca, rzekł:

— O, królewno, nie jest to zabawa, lecz konieczność, albowiem życie żywi się życiem; lecz myśmy z konieczności uczynili sztukę.

— A powiedz mi, Myamlaku-bladawcze, jak budujecie potomstwo? — spytała królewna.

— Nie budujemy go wcale — odparł Ferrycy — lecz programujemy metodą statystyczną, na zasadzie procesu Markowskiego, czyli stochastycznie, ślicznie, choć proba-bilistycznie; a robimy to niechcący i okolicznościowo, myśląc przy tym o różnościach oprócz programowania statystycznego, nieliniowego i algorytmicznego, wszelako programowanie właśnie podówczas zachodzi samochcący, od-siebnie i .najzupełniej automatycznie, gdyż właśnie tak, a nie inaczej jesteśmy urządzeni, że każdy bladawiec stara się programować potomstwo, gdyż to mu jest rozkoszne, lecz programuje, nie programując, i wielu robi, co może, aby z tego programowania nic nie wynikło.

— To bardzo dziwne — rzekła królewna, której wiedza była mniej szczegółowa od mędrca Polifazego — więc jak wy to właściwie robicie?

— O, królewno! — odparł Ferrycy. — Mamy odpowiednie aparatury, zbudowane na zasadzie sprzężenia zwrotnego, chociaż wszystko to w wodzie; aparatury te są technicznie istnym cudem, ponieważ posługiwać się nimi może największy kretyn; wszelako, aby wyjawić ci szczegółowo metody, jakich używamy, musiałbym bardzo długo mówić, gdyż to wcale nieproste. Istotnie to dziwne, zważywszy, żeśmy wcale owych metod sami nie wymyślili, ale, aby tak rzec, metody te wymyśliły siebie same; wszelako są miłe i nie mamy nic przeciwko nim.

— Doprawdy — zawołała Krystala — ty jesteś prawdziwym bladawcem! Gdyż to, co mówisz, niby ma sens, a w gruncie rzeczy jest całkowicie pozbawione sensu, nieprawdopodobne, lecz pono prawdziwe, chociaż sprzeczne logicznie, jak bowiem można być cmentarzem, nie będąc nim, albo programować potomstwo, wcale go nie programując?! Tak, tyś bladawcem, Myamlaku, a przeto, jeśli łakniesz tego, połączę się z tobą zwrotnym węzłem małżeńskim i wstąpisz ze mną na tron, jeśli wypełnisz próbę ostatnią.

— A jaka to próba? — spytał Ferrycy.

— Próba ta... — zaczęła królewna, lecz nagle podejrzliwość wstąpiła w jej serce i spytała: — Powiedz mi najpierw, co robią twoi bracia w nocy?

— W nocy leżą tu i tam, z rękami podgiętymi, a nogami skurczonymi, powietrze zaś wchodzi w nich i wychodzi z nich, czyniąc taki hałas, jakby 'ktoś ostrzył zardzewiałą piłę.

— A więc oto próba: podaj mi rękę! — rozkazała królewna.

Podał jej Ferrycy dłoń, a ona ścisnęła ją; Ferrycy zaś krzyknął wielkim głosem, gdyż tak mu nakazał mędrzec, a ona spytała, czemu krzyczy.

— Przez ból! — odparł Ferrycy, ona zaś uwierzyła wówczas, iż jest prawdziwym bladawcem i kazała wszcząć przygotowania do ceremonii zaślubin.

Lecz stało się wówczas, że powrócił właśnie statek, którym elektor królewny, cybergraf Cyberhazy, wyruszył w kraje śródgwiezdne, aby znaleźć dla Krystali bladawca, pragnął bowiem wkupić się tym sposobem w jej łaski. Przybiegł do Fcrrycego zatrwożony mędrzec Polifazy i rzekł:

— Królewiczu, przybył statkiem próżniowym wielki cybergraf Cyberhazy i przywiózł .królewnie prawdziwego bladawca, jak to właśnie widziały moje oczy; a przeto musimy czym prędzej uciekać, albowiem daremne będzie dalsze udawanie, jeśli pospołu staniecie przed królewną. Jego lepkość jest bowiem bardziej lepka, włochatość — bardziej włochata, ciastowatość — także nie do prześcignięcia, więc wyda się nasz podstęp i zginiemy!

Ferrycy jednak odmówił zgody na ucieczkę, pokochał bowiem królewnę wielkim uczuciem i rzekł:

— Raczej zginąć, niż ją stracić! Cyberhazy zaś, zwiedziawszy się o przygotowaniach do ślubu, czym prędzej zakradł się pod okno komnaty, w której rzekomy bladawiec przebywał z przekupniem, a podsłuchawszy ich tajemną rozmowę, pognał do pałacu pełen czarnej radości i stanął przed Krystala, by rzec:

— Oszukano cię, królewno, albowiem tak zwany Myam-lak jest w istocie zwykłym śmiertelnikiem, a nie żadnym bladawcem; prawdziwy jest tylko ten!

I wskazał na przywiezionego, który wyprężył swą włosem porosłą pierś, wytrzeszczył swe oczy wodniste i rzekł:

— Bladawiec — to ja!

Królewna kazała natychmiast wezwać Ferrycego, a gdy stanął wraz z tamtym przed jej obliczem, na nic zdał się podstęp mędrca. Ferrycy bowiem, choć oblepiony błotem, kurzem i kredą, choć maszczony olejem i wodniście chlupiący, nie mógł ukryć ani swego wzrostu elektrycerskiego, ani postawy wspaniałej, szerokości barów stalowych ni chodu grzmiącego. Bladawiec natomiast cybergrafa Cyber-hazego był to pokurcz prawdziwy; jego krok każdy był jako przelewanie się stągwi błotnistych, jego wejrzenie jak zamulona studnia, od jego zgniłego tchu ślepły mgłą okryte zwierciadła, a rdza chwytała żelazo. I pojęła w swoim sercu królewna, że wstrętny jest jej ów bladawiec, któremu, gdy mówił, jakoby robak różowy poruszał się pełzając w gębie; przejrzała Krystala, ale duma jej nie pozwoliła wyjawić tego, co ocknęło się w sercu.

Powiedziała więc:

— Niech walczą z sobą obaj, a który zwycięży, pojmie mnie za żonę...

Rzekł Ferrycy do mędrca:

— Panie, jeśli ruszę na tego pokurcza i obrócę go w błoto, z którego powstał, podstęp wyda się, glina opadnie ze mnie i na wierzch wyjdzie stal; co mam czynić?

— Królewiczu — odparł Palifazy — nie atakuj, jeno broń się!

Weszli tedy obaj na podwórzec pałacowy, każdy z mieczem, i skoczył bladawiec ma Ferrycego, jak skacze bagienny szlam, i obtańcowywał go, bełkocąc i kucając, i sapiąc, i zamachnął się, i ciął go mieczem, który przeszył glinę i rozstrzaskał się o stal, a bladawiec wpadł z impetu na królewicza, prasnął, pękł i rozpłynął się, i nie było już bladawca. Lecz poruszona, zeschła glina opadła z barków Ferrycego i obnażyła się jego prawdziwa natura stalowa przed oczyma królewny i zadrżał, oczekując zguby, lecz w jej spojrzeniu kryształowym ujrzał podziw i zrozumiał, jak bardzo odmieniło się jej serce.

Połączyli się więc sprzężeniem małżeńskim, które jest trwałe i zwrotne, jednym na radość i szczęście, innym na biedę i akon; i panowali długo a szczęśliwie, doprogramo-wawszy się niezliczonego potomstwa. A skórę bladawca, którego przywiózł cybergraf Cyberhazy, wypchano i ustawiono w muzeum koronnym ma wieczną rzeczy pamiątkę. Stoi tam do dzisiaj, pałubiasta, porosła tu i tam włosiem wyleniałym, i wielu mędrków waży się rozpuszczać wieść, jakoby była tylko sztuczką i udaniem, a żadnych bladaw-ców-cmentamików, ciastonosów klejookich na świecie nie było i nie ma. Kto wie: może to i czcze zmyślenie — alboż to mało bajań i mitów roi sobie plebs? Ale jeśli to i nieprawdziwa historia, ma w sobie ziarno pouczenia, a że zabawna — godna opowieści.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
to dla ciebie medeuszu (.............................)
  Forum Exkluzywne forum idiotów ze wsi Kabaty i okolic! Zapraszamy znawców tematu! Strona Główna » medea i jej figle
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  



fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © phpBB Group
Theme designed for Trushkin.net | Themes Database.
Regulamin